
Ostatnio przez pogodę i nadmiar pracy najchętniej leżałabym do góry brzuchem, a już na pewno nie biegała. Tropikalna wilgoć sprawia, że gdy biegnę, czuję jakbym poruszała się jak mucha w smole. Za to rower to zupełnie inna bajka. Na rowerze zawsze wieje orzeźwiający wiaterek i jest jakoś lżej. No chyba że z nieba leje się deszcz.
W sobotę (zwykle dzień odpoczynku) miałyśmy wybrać się na casualowe 20 km po okolicy. Jednak po ostatnich dalekich wyprawach czułyśmy jakiś niedosyt – co to jest 20 km?! No dobra, niech będzie 30. A po 30 nadal było jakoś mało i docisnęłyśmy do 40. 40 km ucieczki przed wielkimi, ciężkimi, szybko sunącymi po niebie chmurami we wszystkich odcieniach szarości.
Schronienie w Top Markecie
Mniej więcej na 20 kilometrze, po kilku udanych unikach deszczowych zbliżeń, stwierdziłyśmy, że tego nie uda nam się przeżyć w suchości. Na nasze wielkie szczęście po drodze mijałyśmy świeżutko postawiony wiejski market. Gdy tylko wjechałyśmy pod topmarketowy daszek, z chmur zaczęła lać się woda. Rynny nie wytrzymały i deszcz sikał jak z węża ogrodowego tuż pod nasze nogi.

Jak na wiejskie warunki przystało, zasłoniłam siodełko jednorazową reklamówką wyjętą z czeluści mojego plecaka, bo niestety połowa mojej kobyły wystawała poza zadaszenie. Stoimy, patrzymy, a na parkingu zaczyna wzbierać woda. Nic innego nam nie pozostało, jak wejść do sklepu i kupić coś na ząb. Pani przy kasie zachwalała jagodzianki i słodkie bułki z makiem. No i jak tu się oprzeć?
Po krótkich zakupach wypełzłyśmy na zewnątrz. Ulewa ustała, chociaż z oddali dało się słychać grzmoty. Wtem trrrrach. W sklepie wysiadł prąd. Co za szczęście w nieszczęściu (znowu!), że udało nam się zapłacić za nasze smakołyki.
Wsiadłyśmy na rowery i pognałyśmy przed siebie, mijając ogromne, nowo powstałe uliczne sadzawki. Jasny grom przeszył nagle niebo, ja się wydzieram, a Maja rechocze ze mnie jak żaba. Na szczęście (to słowo zdecydowanie dziś wygrywa) jechałyśmy wśród zabudowań, więc nie byłyśmy najwyższymi punktami, w które ten grom miałby strzelić.
Schronienie w wiejskiej altanie
Chmury nieustannie się kotłowały. Wiedziałyśmy, że przed nami kolejne lanie wody. Trzeba uciekać! I tu znowu na ratunek przyszły nam nowe wiejskie udogodnienia – na placu zabaw wybudowano zadaszoną altanę z ławkami i stołami. Miejsce jak znalazł na pożarcie topmarketowych zdobyczy. Pani przy kasie nie myliła się, jagodzianka i bułka z makiem były naprawdę przednie! I tak, zajadając się aż uszy nam się trzęsły, podziwiałyśmy chmurzasty pokaz na niebie.


Przez kałuże
Do domu wracałyśmy przez polne ścieżki, więc nasze buty już po kilku metrach były całkowicie przemoczone. Rowerowe koła zapadały się w błoto, ale my parłyśmy dzielnie naprzód. Po wydostaniu się na asfalt, moim oczom ukazały się piękne, wielkie kałuże. Rozpędzałam się co sił w nogach i wjeżdżałam w nie z impetem, rozbryzgując wodę na boki. Cóż to była za frajda! A rower jaki czysty.


Niedzielne wybieganie
Moje długie wybiegania w sumie jeszcze nie są długie. W niedzielę wybrałam się na 11 km – oszczędzam jeszcze swoją stopę i powoli wracam do większego kilometrażu. Dzień od rana był zachmurzony, choć słońce próbowało przebić się przez grubą warstwę chmur. Wszędzie widoczne były skutki sobotnich burz i ulew. Na skraju lasu wyrwana brzoza z korzeniami i ułamana sosnowa gałąź sporych rozmiarów. Zboża leżały na boku jak przydrożny pijaczek, który po długiej walce w końcu poddał się grawitacji.



Przelatujące tuż nad głową szczygły i zięby dodawały mi siły, gdy gęste powietrze z każdym kolejnym krokiem wysysało ze mnie energię. Pomimo trudnych warunków udało mi się pokonać całą trasę w miarę w równym tempie (średnia 6:27). I niestety, prognozy wskazują, że najbliższe dni mają być takie same, więc ciężki los biegacza. Jak upały i susze –źle. Jak tropikalna wilgoć i ulewy – źle. Jak żyć?!

